W środowisku elektromobilności jest kilka mitów, które wracają jak bumerangi. Jeden z nich to absolutny klasyk, hit sezonu, powtarzany od lat przez „prawników z korpo”, analityków na LinkedIn, doradców od wszystkiego i niczego oraz osoby, które w życiu nie widziały art. 3 Prawa energetycznego na oczy — mit, że komercjalizacja stacji ładowania wymaga koncesji na sprzedaż energii elektrycznej.
Brzmi poważnie. Brzmi mądrze. Brzmi tak, że laik się przestraszy, inwestor zacznie drżeć, a wspólnota mieszkaniowa pomyśli, że EV to tylko problemy. Problem w tym, że… to nieprawda. Zero podstaw prawnych. Ani jednej. Ani ćwierci przepisu.
I teraz przechodzimy do sedna: skąd ta plotka, dlaczego wciąż żyje i jak faktycznie działa komercjalizacja stacji ładowania?
Zanurz się, bo to będzie tekst, który w końcu uporządkuje temat raz na zawsze.
Skąd się wziął ten absurd o „koncesji”?
Żeby zrozumieć źródło problemu, musimy wrócić do jednego prostego faktu:
Stacja ładowania nie sprzedaje energii! Ani trochę. Ani w ujęciu prawnym, ani technicznym, ani podatkowym.
Sprzedawanie energii elektrycznej — w sensie prawnym — oznacza czynność handlową, którą może prowadzić wyłącznie przedsiębiorstwo energetyczne w ramach działalności koncesjonowanej. To jest zupełnie inna branża, inne obowiązki, inne fiskalne ramy, inny świat.
Więc dlaczego ludzie to mieszają?
Bo ktoś kiedyś uznał, że jak przez kabel płynie prąd, a klient płaci, to „sprzedajesz prąd”. No więc… nie!
Prawo to nie kuchnia, że można „na oko”. Jeśli w ustawie jest napisane, że coś NIE jest sprzedażą energii, to znaczy, że nie jest — niezależnie od tego, jak bardzo komuś się wydaje inaczej.
Co naprawdę mówi prawo? Wersja „po ludzku”, bez zbędnych ozdobników
Mamy tu jeden kluczowy przepis Prawa energetycznego, który ucina całą dyskusję.
W art. 3 ust. 6a czytamy, że „… sprzedaż energii elektrycznej nie obejmuje ładowania pojazdów elektrycznych w punktach ładowania.”
Czyli:
Ładowanie = NIE sprzedaż energii.
Kropka! Koniec, zasłona opada.
To oznacza:
- nie jesteś sprzedawcą energii,
- nie jesteś przedsiębiorstwem energetycznym,
- nie podlegasz obowiązkowi posiadania koncesji,
- nie musisz być w rejestrze sprzedawców energii,
- nie wchodzisz w obowiązki bilansowania, dyspozycyjności i całej tej elektroenergetycznej otoczki.
W stacji ładowania nie sprzedajesz energii. Oferujesz usługę ładowania.
To są dwa różne światy i dwie różne gałęzie prawa.
Ale jak to? Przecież klient płaci za energię!
To jest największa pułapka myślowa. Taki skrót myślowy, który potrafi zmylić nawet projektanta, prawnika czy zarządcę nieruchomości.
Klient nie płaci za energię. Klient płaci za to, że:
- może podpiąć samochód do stacji,
- korzysta z protokołów ładowania,
- dostaje komunikację CP/PP,
- korzysta z mocy udostępnionej przez operatora,
- ma obsługę transakcji,
- ma monitoring procesu ładowania,
- ma zliczoną energię przez licznik w stacji.
To wszystko razem tworzy usługę ładowania.
Energia w tym wszystkim jest… elementem technicznym. Tak jak paliwo w wynajętym agregacie prądotwórczym. Albo woda w myjni samoobsługowej.
W myjni też przecież nie sprzedajesz wody „po litrach”, prawda?
Dlaczego więc niektórzy prawnicy wciskają ludziom ciemnotę?
Powody są trzy:
1. Powód pierwszy: niewiedza
Wielu prawników nie zajmuje się energetyką i elektromobilnością. Czytają przepisy pobieżnie, mylą definicje, mieszają sprzedaż energii z usługą ładowania.
2. Powód drugi: strach + ostrożność
Ktoś powie: „A co, jeśli jednak URE stwierdzi inaczej? Lepiej dmuchać na zimne”.
Tylko że URE już od lat powtarza to samo: „Ładowanie pojazdów nie jest sprzedażą energii. Koniec.”
3. Powód trzeci: korporacyjne „szukanie dziury w całym”
Duża kancelaria musi pokazać, że robi analizę. Jak nie ma problemów, to trzeba je wymyślić. A jak już są wymyślone, to trzeba je potem sprzedawać klientom.
Jak wygląda LEGALNY model komercjalizacji stacji ładowania?
Prosto. Naprawdę prosto. Tak prosto, że aż szkoda, że tyle osób to komplikuje.
Model prawny: operator usługi ładowania + infrastruktura właściciela
Właściciel stacji ładowania (np. wspólnota, firma, deweloper, centrum handlowe) robi tylko dwie rzeczy:
- Kupuje energię elektryczną jako odbiorca końcowy z taryfą G, C lub B – jak każdy.
- Podpisuje umowę z operatorem usługi ładowania (CPO/EMP), gdzie taka firma dostarcza:
- oprogramowanie,
- backend,
- rozliczenia,
- wystawianie faktur kierowcom,
- funkcje płatności,
- integrację OCPP,
- roaming,
- statystyki,
- billing.
I teraz perełka:
To operator usługi ładowania świadczy usługę ładowania i on ją sprzedaje kierowcy. Nie właściciel stacji. Właściciel jedynie udostępnia infrastrukturę i wystawia fakturę operatorowi lub otrzymuje udział w przychodach.
Zero koncesji. Zero zezwoleń. Zero kombinowania.
Co zrobi właściciel stacji?
Może zarabiać na dwa sposoby:
- Model 1: split revenue – operator pobiera prowizję, reszta wpływa na konto właściciela.
- Model 2: ryczałt – właściciel udostępnia stację za stałą opłatą operatorowi.
Żaden z tych modeli nie kwalifikuje właściciela jako sprzedawcę energii.
Co grozi za próby samodzielnego sprzedawania energii?
Tu zaczyna się robić ciekawie.
Gdyby ktoś faktycznie zaczął sprzedawać energię bez koncesji, to ma problem:
- narusza Prawo energetyczne,
- naraża się na postępowanie URE,
- naraża się na kary administracyjne,
- staje się przedsiębiorstwem energetycznym z pełnym pakietem obowiązków.
Na szczęście ustawodawca zrobił coś mądrego – wyjął stacje ładowania spod definicji sprzedaży energii — właśnie po to, żeby rynek mógł się rozwijać, a nie zakopywać pod warstwą papierologii i kosztów.
Dlaczego licencja na „sprzedaż usługi ładowania” też jest bez sensu?
Bo prawo czegoś takiego po prostu nie przewiduje.
- Nie ma „koncesji na ładowanie”.
- Nie ma „licencji na bycie CPO”.
- Nie ma „zezwolenia na świadczenie usługi ładowania”.
To zwykła, wolna w Polsce działalność gospodarcza. Tak wolna, że nawet wpis do rejestrów nie jest potrzebny. Nie potrzeba:
- BDO,
- URE,
- koncesji,
- zgód ministra,
- certyfikatów branżowych,
- zgłoszeń do MKiŚ.
Właśnie dlatego firmy typu EV24 Elocity, Ekoenergetyka, GreenWay, Plug&Go, Virta czy inne backendy mogą działać bez żadnych dodatkowych licencji.
No dobra, to co jest naprawdę potrzebne, żeby legalnie komercjalizować stację?
Lista jest krótka:
- Umowa z operatorem usługi ładowania (EMP/CPO). To podstawa. Bez tego nie ma transakcji, płatności, faktur, roamingu ani billingów.
- Integracja stacji z backendem (OCPP). Standard branżowy.
- Przejęcie kosztu energii przez właściciela stacji. Jako odbiorca końcowy normalnie płaci faktury za pobieraną energię.
- Rozliczenie przychodu z operatorem. Na fakturze lub split revenue.
- Stacja zgodna z przepisami technicznymi (UDT, rozporządzenie). I tak musisz to zrobić niezależnie od modelu biznesowego.
To cały „sekret”.
Ale czy jest tu jakiś haczyk?
Jest, jeden – nie wolno samodzielnie sprzedawać energii odbiorcom końcowym. Czyli: właściciel stacji nie wystawia faktury kierowcy.
Bo wtedy przestaje być właścicielem stacji, a staje się sprzedawcą energii — i wtedy faktycznie musiałby mieć koncesję. Dlatego rynek od lat robi to samo:
Właściciel stacji → sprzedaje dostęp
Operator usługi → sprzedaje usługę ładowania kierowcy
Podział jest prosty i znany we wszystkich krajach UE.
Jak wygląda to w Unii Europejskiej?
W całej Unii model jest taki sam: ładowanie to usługa, nie energia.
Dlaczego?
Bo EV byłyby martwe w dniu narodzin, gdyby każdy supermarket, hotel czy firma musiała mieć koncesję energetyczną. AFIR też jasno mówi o tym, że stacje muszą być dostępne, transparentne i rozliczalne — ale nie o tym, że muszą mieć koncesję. To już o czymś świadczy.
Podsumowanie — czyli obalamy mit raz na zawsze!
- Stacje ładowania nie sprzedają energii.
- Usługa ładowania nie wymaga koncesji.
- Właściciel stacji kupuje energię jako odbiorca końcowy.
- Komercjalizacja odbywa się przez operatora usługi ładowania, który ma backend i system transakcji.
- Próba samodzielnego sprzedawania energii faktycznie wymagałaby koncesji… dlatego nikt tego nie robi i nikt nie musi tego robić.
- Wprowadzanie ludzi w błąd wynika głównie z niewiedzy albo z chęci komplikowania rzeczy prostych.
Rynek elektromobilności ma i tak wystarczająco dużo wyzwań — naprawdę nikt nie potrzebuje dorabiania dodatkowej fikcyjnej biurokracji.
Jeśli ktoś Ci mówi, że do komercyjnej stacji ładowania potrzebna jest koncesja na sprzedaż energii — to masz pewność, że ta osoba nie zna się na elektromobilności.
Wtedy najlepiej uprzejmie podziękować, zamknąć laptopa i poszukać kogoś, kto zna prawo i rynek od praktycznej strony.